czwartek, 30 kwietnia 2015

Rozdział 3

- Gotowy? - Zapytałam, dociskając leciutko ostrze do jego skóry.
           Siedział tuż obok, bardzo blisko. Głowę oparł o moje ramię, tym samym nie musiał przyglądać się całej operacji. Czułam jego ciepły oddech na swoim karku. Kilka minut wcześniej przechodziłam to samo, a moja rana pulsowała jeszcze w równym rytmie.
- Nie - odparł głosem pełnym powagi i opanowania.
           Westchnęłam i docisnęłam nóż. Cięcie ciała było na ogół bardzo przyjemne, jednak pojękiwania chłopaka nie umilały mi tej czynności. Na pościel spadały krople krwi, niektóre z nich brudziły mi spodnie. Nacięcie w kształcie litery L wyglądało koszmarnie, ale już po chwili mały kawałek plastiku praktycznie sam wypadł mi w ręce.
- Zachowuj się jak facet, to nie boli aż tak bardzo - warknęłam, kiedy chłopak szarpnął ręką przy przemywaniu rany.
           Nie odpowiedział. Nacięcie przemyłam wodą utlenioną i zakleiłam plastrem. Chip umieściłam troszeczkę niżej i przymocowałam go kawałkiem taśmy izolacyjnej. Cholernie ważne było to, żeby go nie zgubić. Wyobraźcie sobie, że ktoś znajduje urządzenie namierzające, które wszczepili nam żeby móc kontrolować nasze czynności życiowe, położenie i stan zdrowia, bez właściciela. Przecież to mijałoby się z celem, a co gorsza - było nielegalne.
           Przyjrzałam się dłoni chłopaka. Była opuchnięta i posiniała w kilku miejscach, podobnie jak moja. Szkolenia na Promie opierały się na biciu, strzelaniu i uczeniu się prawa na pamięć, a ja już po kilku dniach miałam dosyć.
Nadajniki nie były sprawne aż przez tydzień - potem musieliśmy wyciągnąć je spod skóry, żeby je zresetować. Dzięki temu nikt nie mógł się dowiedzieć, że maczaliśmy palce w sprawie, o której mówił KAŻDY. Śmierć mężczyzny spod 74 rozniosła się po statku w mgnieniu oka. Nikt jednak nie pofatygował się wyjaśnić nam dlaczego chłopak zginął.
- Chris pytał, czy się z nim spotkasz - mruknął, zabierając rękę i oparł się o ścianę.
           O proszę. Chris pytał, czy jego córka, której od pięciu lat wbija się do głowy, że jej ojciec zaginął i najprawdopodobniej nie żyje, zechce się z nim zobaczyć i powspominać stare czasy. Na samą myśl o tym człowieku robiło mi się niedobrze, a taka propozycja wydawała mi się śmieszna. Milczałam przez chwilę, chcąc się uspokoić. Alan zbyt często widział mnie zdenerwowaną.
- Tylko w towarzystwie mojej spluwy - wyszczerzyłam zęby w szczerym uśmiechu.
           Od kiedy przedstawiono mnie mojej broni, nie rozstaję się z nią choćby na krok. Zabieram ją nawet pod prysznic, chociaż pozostawiam ją poza kabiną. Dzięki jej obecności czuję się bezpieczniejsza, a poczucie bezpieczeństwa sprawia, że nie wariuję.
           Zaskoczona swoją reakcją usiadłam obok niego i zakryłam nas kocem. Nie przywykłam do niskiej temperatury Promu, a cienki strój nie ogrzewał mojego ciała. Łóżko było ogromne, podobnie jak pokój Ala. Niesprawiedliwość Promu - dwie dziewczyny dostają malutki pokoik i piętrowe łóżko, a jeden chłopak ma dla siebie więcej miejsca, niż potrzebuje najbardziej rozpieszczona nastolatka.
- Skąd znasz tak wartościowego człowieka, jakim jest Chris? - rzuciłam.
- Był przyjacielem mojego ojca, znali się od jakiś trzech lat. Pracowali razem - wyjaśnił, nie patrząc na mnie.
- A twój... - zaczęłam.
- Nie ma go tu - przerwał mi. - Był chory i nie dopuścili go do Promu, mimo że pracował przy jego budowie od samego początku - uciął dość ostro.
           Milczał przez chwilę, a ja postanowiłam mu nie przeszkadzać. Czułam, że jestem mu to winna i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak wiele mu zawdzięczałam. Uratował dziewczynę, której zupełnie nie znał, zamiast zabrać w bezpieczne miejsce swoją siostrę. Podtrzymywał mnie na duchu, nie bezpośrednio, ale swoim poczuciem humoru i ciągłą obecnością obok mnie, dzięki czemu nie rozpadłam się na kawałki z rozpaczy. Podczas szkoleń z obrony własnej dawał mi wygrać i nigdy nie bił mnie zbyt mocno. Pomógł mi ogarnąć zaawansowaną broń laserową, zostawając ze mną w sali Szkoleń do późnej nocy. Dokarmiał mnie czekoladą z małych zapasów przemyconych z Ziemi, obserwując jak niknę w oczach.
           Przy tym wszystkim był bardzo wytrzymały. Przecież on też miał własne życie. Miał rodzinę, przyjaciół, których musiał zostawić na pewną śmierć i ratować własny tyłek. Lucy, która była jedyną bliską osobą Ala, miała go za wariata. Nie jeden po prostu by nie wytrzymał, ale on dawał radę. I nigdy się nie skarżył.
           Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Ucisk w żołądku, połączył się z ciepłem policzków. Patrzyłam na niego z wdzięcznością, podziwem i - nie mam pojęcia dlaczego - ze swego rodzaju czułością.
           Alan zorientował się, że przyglądam mu się od jakiegoś czasu, z lekkim uśmiechem. Spojrzał na mnie, swoimi dużymi, ciemnymi oczami, wyrażającymi teraz mieszaninę smutku i zmęczenia. Czułam, że rozumie wszystko bardzo dobrze, że wie wszystko, bez moich słów, bo wyczytał to z moich oczu. Nie wiem jak to się stało, ale nasze twarze dzieliły wtedy jedynie centymetry. Jego dłoń powędrowała do mojego policzka - pokaleczona i zbita, nadal była delikatna i przyjemnie chłodna. Druga przełożyła niesforny kosmyk włosów za ucho, by chwilę potem spocząć na drugim z płonących policzków. Moje serce drżało, umysł był sparaliżowany, a kiedy zobaczyłam, że zamyka powieki i zbliża się jeszcze bardziej, zrozumiałam, że tonę.
           To nie mogło się wydarzyć. Po prostu nie mogło. Odchyliłam głowę na bok i nie myśląc zbyt wiele przytuliłam się do chłopaka. Poważnie. On chciał mnie pocałować, a ja się do niego TYLKO przytuliłam.
           Objęłam go w pasie i przycisnęłam głowę do jego klatki piersiowej. Przez chwilę jego ciało nie reagowało, potem objął mnie jednym ramieniem, jakby od niechcenia. Zapach jego perfum był dla mnie oznaką, że jestem bezpieczna, zupełnie jak obecność broni w pobliżu. Odsunęłam się od niego gwałtownie, zastanawiając się, czy mogę zrobić z siebie większą idiotkę, niż dotychczas.
- Dzięki - rzuciłam, rozwijając się z koca. - Znaczy, nie za to tylko ogólnie - wymamrotałam zbierając elementy apteczki i próbując na niego nie patrzeć. - No wiesz, za pomoc i tak dalej - skwitowałam z wymuszonym uśmiechem i zaśmiałam się nerwowo, uchylając drzwi. Musiałam na niego spojrzeć. Musiałam, i tak zrobiłam. Nadal siedział oparty o ścianę, nie ruszył się z miejsca. Patrzył na mnie z lekkim uśmiechem.
- On nie żyje, Jasmine. On nie żyje, jak miliony pozostałych. Przykro mi to mówić, ale taka jest prawda - powiedział, uśmiechając się przy tym cały czas.
Wyszłam z jego pokoju, trzaskając drzwiami. Do swojego pokoju weszłam również trzaskając drzwiami.
Nie zraniły mnie jego słowa, bo były prawdziwe, a rozczarowały moje czyny. Nie, cofam. Zraniło mnie to, jak się do mnie zwrócił, ale nie tak bardzo, jak moje zachowanie.
Brawo Jas, zjebałaś to.
***
           Szkolenia trwały dalej, przez następne dwa dni. Przez ten czas nie mialam z kim porozmawiać, wyjść na obiad czy udać się do biblioteki w Rekreacyjnej. Czułam się najbardziej samotną osobą na Promie i bałam się, że zostanie tak na zawsze. Nie miałam odwagi chociażby spojrzeć na Ala, a co dopiero z nim porozmawiać. Co prawda witał mnie każdego poranka radosnym "Hej, Jas, idziesz ze mną?", ale ja tylko unosiłam dłoń w górę w powitalnym geście i kręciłam przecząco głową.         
           Zastanawiałam się, czy tak właśnie czuje się Lucy. Odosobniona i porzucona. Jednak nawet ona znalazła sobie grupkę przyjaciół, która nie ograniczała się do jednego chłopaka, próbującego ją pocałować po tygodniu znajomości.
Było mi źle i mówię o tym wprost: tęskniłam za Alanem, ale nie miałam odwagi spojrzeć mu w oczy, bo nadal czułam się skończoną idiotką.
           Podczas sobotniego obiadu usiadł obok mnie i posłał mi szeroki uśmiech.
- Długo jeszcze będziesz udawać, że mnie nie znasz? - zapytał, przygotowując swoją zupę krem z pomidorów. - Możesz być zła, za to co powiedziałem. Przepraszam - dodał i zerknął na mnie.
- To ja przepraszam. Zachowałam się jak głupi dzieciak. Byłam zmęczona i nie wiedziałam co robię - wyrzuciłam z siebie i poczułam się lepiej. Dużo lepiej.
- W porządku - uśmiechnął się i zabrał się a jedzenie.
           Jedliśmy w spokoju, rozmawiając o tym, jak nam siebie brakowało. Czułam, że wszystko wraca do normy i będzie jak dawniej.  Niespodziewanie Alan podniół się i odbiegł od stołu. Przerażona pobiegłam za nim, przeczuwając, że nie wydarzyło się nic dobrego.
           Zdążyłam złapać windę w ostatniej chwili. Weszłam do niej i spojrzałam pytająco na chłopaka. W dłoni trzymał swój cienki jak włos, przezroczysty tablet. Czytał jakąś wiadomość, a gdy stanęłam za nim, żeby się jej przyjrzeć, natychmiast zniknęła.
- Nie możesz jej poznać Jas - wyjaśnił. - Takie zabezpieczenia. Zaraz wszystko ci opowiem - obiecał, a ja odwróciłam się zgodnie z poleceniem.
          Skończył czytać, zanim dotarliśmy na miejsce. Zaciągnął mnie do naszego pokoju, upewnił się, że jesteśmy sami i usiadł na kanapie.
- To Chris - oznajmił. - Pyta, czy możemy mu pomóc. Obserwował zapisy z kamer, podobno na jednym z pięter mają spotkać się dwaj mężczyźni, którzy najprawdopodobniej spiskują przeciw jednym z dowódców - mówił szybko, sporadycznie zerkał na tekst wiadomości. - Chrisowi zależy na poufności, dlatego prosi nas, abyśmy zbadali tę sprawę. - Patrzył na mnie z ekscytacją w oczach. - Mówił mi, że to może się wydarzyć. Pył usypiający jest w stanie wywoływać skutki uboczne, które nie zostały dokładnie zbadane, bo nie było na to czasu. Jego rola na pokładzie polega na pilnowaniu, aby nic podobnego się nie wydarzyło.
- Dlaczego więc sam się za to nie zabierze? - prychnęłam.
- Ma swoich ludzi, ale oni też są pod wpływem Pyłu. Nie ufa im - wyjaśnił i westchnął. - Jeśli nie chcesz, nie musisz ze mną iść.
           Usiadłam obok niego i zastanowiłam się chwilę. Nie wiem, dlaczego Alan nie wyczuł podstępu w tej sprawie. Wydawało mi się to zbyt proste. Czułam, że coś jest nie tak, jednak nie bardzo mogłam wskazać co dokładnie.
- Kiedy mamy tam być? - Zapytałam. Byłam w stanie mu pomóc, pewnie dlatego, że tak bardzo tęskniłam za jego obecnością przez ostatnie dni.
- Dziś o drugiej w nocy - powiedział. - Naprawdę nie chcę, żebyś się do czegoś zmuszała.- Patrzył na mnie z troską, bez uśmiechu. Być może nie chciał mieć mnie wtedy przy sobie, jednak ja podjęłam już decyzję.
- Widzimy się przed drugą - rzuciłam i zamknęłam się w swoim pokoju.
***
           Włożyłam na siebie świeży skafander, identyczny, jak pozostałe - bardzo cienki, z dziwnego, oddychającego materiału. Był wyjątkowo elastyczny i idealnie przylegał do skóry. Miał metaliczny, granatowy kolor, a suwak odróżniał się srebrnym odcieniem. Na piersi błyszczała mała, pomarańczowa tabliczka z moim nazwiskiem. Loki związałam gumką z tyłu głowy. Zapiełam klamrę w pasie i umieściłam w nim broń: pistolet laserowy - niewiarygodnie cichy i skuteczny, mały nóż i kajdanki - plastikowy pasek, który umieszczało się nad dłońmi, wytwarzający silne pole, zatrzymujące ręce skazanego nieruchomo. Odkleiłam nadajnik od skóry i wsunęłam go pod poduszkę. Wyszłam z pokoju i zapukałam do drzwi chłopaka.
           Chwilę potem biegliśmy już korytarzem w stronę windy. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, przeczuwając, że tej nocy mogę być świadkiem naprawdę ciekawej sytuacji. Winda jechała w dół, a kiedy nie zatrzymała się na najniższym z osiągalnych dla nas pięter - drugim - spojrzałam na Alana z przerażeniem. Posłał mi powalający uśmiech i kiwnął twierdząco głową. Sterownia. No nieźle.
           Wyszliśmy z windy na wąski, ciemmy korytarz. Przed nami znajdowały się rozsuwane, szklane drzwi, które otwierały się jedynie za pomocą nadajnika.
- I co teraz? - zapytałam zrezygnowana.
- Znajdziemy inne wejście - odpowiedział i włączył latarkę.
           Szłam za nim rozglądając się nerwowo. Dochodziła druga, więc powinniśmy już obserwować miejsce, w którym spotkać się mieli zdrajcy. W pewnym momencie Alan zatrzymał się nagle, a ja wpadłam na jego plecy.
- Słyszałaś? - szepnął. 
           Oczywiście, że słyszałam. Stłumiony krzyk oznaczał jedno - spóźniliśmy się. Wyciągnęłam broń z pasa i włączyłam w niej latarkę. Ułożyłam ją wygodnie w dłoniach i ruszyłam za chłopakiem. Weszliśmy małym wejściem do ogromnej sali. W środku znajdowały się jedynie stoiska z konsolami i komputerami. Spojrzałam za siebie i zamarłam. Widziałam już to miejsce. Stałam tu z plikiem kartek w dłoni przez kilkanaście sekund, jednak zapamiętałam to pomieszczenie. Napotkałam spojrzenie chłopaka - równie zaskoczone i zdezorientowane co moje.
- Czy ty...
- Tak - uciął. - Nie mamy teraz czasu, chodź - ponaglił mnie.
          Biegliśmy przed siebie, prowadzeni krzykiem. Dotarliśmy do miejsca, w którym trzeba było się rozdzielić - dwa oddzielne wejścia prowadzące zapewne do dwóch oddzielnych pomieszczeń. Alan opuścił broń i zwrócił się do mnie.
- Jas, idziesz w prawo. Gdybyś cokolwiek znalazła, połącz się ze mną tabletem. Uważaj na siebie, zgoda? Gdyby coś ci się stało, nie mógłbym...
           Przerwał, bo oboje ujrzeliśmy jego. Starszy facet, może po pięćdziesiątce, patrzył na nas wystraszonym okiem. Jednym okiem. Płakał, albo raczej wył. Alan uniósł broń, chwilę potem ja zrobiłam to samo. Był niski, gruby i łysy. Jego policzki pocięte nożem, nie wyglądały jak policzki. Upadł na kolana i wyciagnął do nas rękę w błagalnym geście. Skierowałam światło latarki na jego dłoń. Ale dłoni nie było. Za to kałuża krwi na podlodze powiększała się w zawrotnym tępie. - Co się stało? Co tu się dzieje do cholery? - Alan podniósł głos.
           Nie podchodziliśmy bliżej, bo mężczyzna trzymał nóż w dłoni. Ostrze ubrudzone było krwią. Przez głowę przemknął mi pomysł, czy może był w stanie zrobić to sobie samemu.
- Muszę... Nie mogę już dłużej... Muszę... - dławił się łzami i przystawił nóż do gardła.
- Nie! - krzyknęłam. Nie miałam zamiaru obserwować samobójstwa. - Nie rób tego! Sprowadzimy pomoc, za chwilę przestanie cię boleć. - Podeszłam bliżej, wyciągając rękę.
- Dziecko, nie rozumiesz. Ten Prom to przekleństwo - powiedział i przeciągnął nożem po swojej szyi.
           Krew trysnęła prosto w moją twarz. Śmierci mężczyzny towarzyszyły nieprzyjemne charknięcia i przekleństwa Alana. Otworzyłam oczy i dołączyłam do niego, bo dopiero teraz zauważyłam, że mężczyzna leżał z rozprutym brzuchem. Nie mam pojęcia, jak zdołał doczołgać się do nas w takim stanie.
Łzy napłynęły mi do oczu. Odwróciłam się na pięcie i uciekłam w jedno z wejść.
          Podążałam za źródłem światła, a gdy wyszłam z krótkiego korytarza, stanęłam jak wryta.
           Koniec promu był zaokrąglony. Półokrągła ściana była cała przeszklona, ukazując to, czego tak bardzo pragnęłam.
           Kosmos. Podeszłam dużo bliżej, tak, że czubek mojego nosa stykał się z zimnym szkłem. Najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek mogłam ujrzeć, sprawiał, że poczułam się malutka jak mrówka, w bezkresnej otchłani.
           Wpatrywałam się w gwiazdy przez kilkadziesiąt minut, moze nawet godzinę. Krew na mojej twarzy zaschła, ale nie myślałam teraz o tym. Przyciągnęłam sobie obrotowe krzesło sprzed jednego z pulpitów i podziwiałam.
***
- Niesamowite - odezwał się za mną znajomy mi głos.
Nie odezwałam się i nie ruszyłam się z miejsca. Alan przysunął drugie z krzeseł i usiadł obok mnie.
- Już po wszystkim - mruknął. - Zawiadomiłem Chrisa i zajęliśmy się ciałem. Potem...
- Al - przerwałam mu ostrym tonem. - Nie chcę o tym słyszeć - powiedziałam, kładąc nacisk na każde słowo. - Proszę - dodałam po chwili, bardzo cicho, prawie niesłyszalnie.
            Cały czas wpatrywałam się w kosmos. Chłopak włożył w moją dłoń kawałek wilgotnego materiału, którym wytarłam twarz.
- Przepraszam Jas - powiedział nie patrząc na mnie. Wstał i podszedł bliżej szyby, jakby chciał mnie zmusić, abym to spojrzała na niego pierwsza. - To moja wina.
- Nie zabiłeś go - odpowiedziałam takim tonem, jakby była to jedna z oczywistych prawd.
- Nie. Ale zabrałem cię tutaj i musiałaś na to patrzeć.
- Sama tego chciałam - odrzekłam zgodnie z prawdą. - I chcę też wyjaśnić, dlaczego zginął.
- Nie. Tego będzie za dużo. Powinnaś zostawić tę sprawę w spokoju - powiedział trochę zbyt stanowczo.
- Tak? Dlaczego? - Zaśmiałam się i podeszłam do niego. - Wyjaśnienie tej sytuacji i znalezienie zabójcy należy się i temu bez dłoni i temu spod 74. A ty nie możesz mi zabronić dociekania prawdy - powiedziałam spokojnym tonem i oparłam się o szybę.
           Stał prosto, z rękoma w kieszeniach, o kamiennym wyrazie twarzy. Światło gwiazd odbijało się od jego cudownych oczu, sprawiając, że błyszczały niesamowicie.
- Gdybyś była pod wpływem Pyłu, nawet nie pomyślałabyś o tych morderstwach - mruknął.
- Ale nie jestem - podniosłam głos. - Przypominam ci, że to dzięki tobie - warknęłam i przetarłam dłonie materiałem, ścierając z nich krew.
- Masz mi to za złe? Naprawdę? - Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
Nie miałam. Nie mogłabym mieć mu za złe tego, że pomógł mi zatrzymać resztki świadomości.
- Nie - odpowiedziałam i rzuciłam szmatę na podłogę. Poczucie winy ukuło mnie boleśnie w żołądek. - Wybacz, to przez to wszystko. - Westchnęłam. - Jestem ci bardzo wdzięczna. Za wszystko - powiedziałam cicho i podeszłam bliżej. Owinęłam dłonie wokół jego przedramienia i oparłam głowę o jego ramię.
- Pomogę ci - oświadczył, nie patrząc na mnie. - Pomogę ci, ale tylko dlatego, że będąc w pobliżu będę mógł cię ochronić.
          Pomyślałam o Davidzie - szkolnym przystojniaku, którego wielbiły wszystkie dziewczyny z okolicy, chłopaku, który wybrał mnie spośród wszystkich ślicznotek i chłopaku, który nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego. On nie żył. Ja żyłam. Powinnam o nim pamiętać, ale nie żyć w celibacie.
           Pod wpływem impulsu przełożyłam dłoń na policzek chłopaka, odwróciłam jego głowę w swoją stronę i pocałowałam go.
           Nie zjebałam tego.
______________________________________________
Halo halo!
Oto nowy rozdział - może wydawać się krótki, ale zawiera wszystkie informacje, które chciałam Wam przekazać w trzecim odcinku.
Kolejny już niebawem :)

piątek, 24 kwietnia 2015

Rozdział 2

          Szłam za Alanem krok w krok, zerkając przelotnie na innych pasażerów i z trudem powstrzymując śmiech. Niby najbogatsi z najbogatszych Amerykaninów, a jednak co drugi chodził w dresach albo japonkach. Aż do tego stopnia wyczyścili im pamięć? Nigdy nie przypomną sobie, kim byli? Czy pewnego poranka, przy śniadaniu, wyrecytują numer swojego konta? Wczorajszej nocy rozmawiałam z Alanem dobre trzy godziny. Nie wiem skąd wiedział o wszystkim, co mi przekazał, jednak dzięki tej rozmowie, byłam bogatsza w nowe wiadomości: pamięć znikła wszystkim, którzy przed startem wdychali pył usypiający. Dzięki temu, że prawie nie zdechłam z bólu, pamiętałam to i owo. Chociaż łatwiej byłoby zapomnieć...
           Prawie na każdej twarzy malowało się oburzenie i zmęczenie; o szóstej rano, bez ostrzeżenia, zapalili wszystkie światła i "uprzejmie wezwali na pierwsze śniadanie Promu Południe". Nie zdążyłam wziąć prysznica, ani umyć zębów. Wyglądałam pewnie jak wrak człowieka, ale na szczęście nie musiałam patrzeć w lustro, bo zwyczajnie nie miałam na to czasu.
Chłopak szedł przed siebie pewnym krokiem, skręcał w kolejne rozgałęźnienia bez chwili wahania czy namysłu, zupełnie jakby znał drogę do Sali Jadalnej na pamięć. Wyglądał świeżo i schludnie, bo wstał godzinę wcześniej i zdążył się ogarnąć, po prostu przewidział, że później nie będzie miał na to czasu. Lucy była gdzieś daleko za nami, a od ostatniej (i w pewnym sensie pierwszej) rozmowy z Alanem unikała naszej dwójki, co wcale mnie nie zdziwiło. Dzieliłam z nią pokój i słyszałam, jak w nocy tłumiła płacz w poduszkę. Z resztą, nie tylko ona. Nie miałam jej niczego za złe, bo było mi jej żal.
           Po kilku minutach drogi białym korytarzem dotarliśmy na miejsce. Ogromne pomieszczenie wypełnione było ludźmi, siedzącymi przy długich  stołach w czterech kolorach: niebieskim, zielonym, żółtym i pomarańczowym. Przy każdym z nich znajdowały się wyświetlacze z koszmarnie długimi listami nazwisk członków danego sektoru.
Zajęliśmy miejsca w pomarańczowej części i otrzymaliśmy szczelnie zapakowane kubełki z czymś, co nazwano owsianką. Otworzyłam opakowanie i zgodnie z przepisem, dodałam do białego proszku kilka kropel wody. Odczekałam minutę i zabrałam się za jedzenie bezsmakowej papki.
- Zupełnie jak w domu - zaśmiał się chłopak, opluwając blat owsianką.
Skrzywiłam się i odsunęłam od siebie własną porcję, obrzydzona mieszanką śniadania i śliny chłopaka.
- Musisz zjeść jeszcze trochę. Nie będzie czasu na obiad czy kolację - powiedział z pełnymi ustami. - Ten wspaniały smak zawdzięczamy głównie środkom odżywczym, które tu przemycono. No wiesz, dbają o nasze kondycje.
- Dopalacze? - prychnęłam.
- Witaminy - wyjaśnił chłopak z wymownym spojrzeniem. - Dzisiaj musimy mieć dużo siły, bo będą męczyć nas przez cały dzień.
- A to dlaczego?
- Przydzielą nas do poszczególnych funkcji, oprowadzą po pokładach i wyjaśnią zasady - wyliczył od niechcenia.
Zastanowiłam się przez chwilę.
- Skąd ty to wszystko wiesz? Nie pisali o tym w Kodeksie. Chyba...
- Może kiedyś ci wyjaśnię - powiedział tajemniczym tonem i mrugnął do mnie.
***
           Na platformach wynoszących się właśnie w powietrze, stała czwórka ludzi: trzech mężczyzn na oko po czterdziestce i jedna, młoda kobieta, o złotych włosach spiętych w ciasny kok.
- Drodzy państwo, witamy na Południu! - przemówił jeden z nich. Ile razy wciągu 48 godzin zostałam powitana na pokładzie?
Nie krzyczał (choć nawet krzyk nie byłby wystarczający na tak dużej powierzchni) a jednak jego głos był głośny i doskonale słyszalny.
- Mamy nadzieję, że każdy zdążył się najeść, bo czeka nas dużo pracy. Na początek podzielimy się na grupy. Przed wami leżą ankiety - spojrzałam na stół, oczekując ujrzeć opluty blat i zużyte pudełka. Przede mną spoczywał jednak przezroczysty wyświetlacz, podobny wielkoscią do tableta, cienki jak kartka papieru i wyjątkowo elastyczny. - Proszę o zaznaczenie ról, które każde z was chce pełnić na pokładzie. Macie trzy minuty do namysłu.
           Zerknęłam na ankietę. Do wyznaczonego miejsca przyłożyłam swój nadgarstek, który uruchomił urządzenie. Niebywałe, co mogę dzięki malutkiemu kwadracikowi zamieszczonemu pod cienką warstwą skóry.
Moje nazwisko pojawiło się w rogu wyświetlacza. Zgodnie z instrukcją powinnam wybrać dwa z czterech zawodów, tyle że nie miałam pojęcia, co mogłabym tu robić. Na Ziemi byłoby łatwiej. Mój plan na życie był wyjątkowo prosty; zostałabym dziennikarką, dzięki znajomościom mojej matki dostałabym pracę w dobrej redakcji i wiodłabym spokojne życie, spełniając się w wymarzonym zawodzie.
Tutaj do wyboru miałam zupełnie nieodpowiadające mi posady. Uznałam, że bieganie za usterkami statku nie jest dla mnie, tak samo jak praca w laboratorium. Wybrałam więc dwie pozostałe opcje - pracę jako Stróż i Medyk, a ekran natychmiast zgasł.
Spojrzałam na Alana, który wyginał urządzenie we wszystkie strony, najwyraźniej znudzonego całą sytuacją.
- Wspaniale, bardzo dziękuję. W ciągu pięciu minut komputer dokona rekrutacji, proszę o cierpliwość - przemówił drugi z mężczyzn.
Był wysoki i, mimo że wisiał kilkanaście metrów nade mną, jego sylwetka wydawała mi się dziwnie znajoma. Odrzuciłam jednak tą myśl tak szybko, jak było to możliwe. Czułam, że podświadomie szukam w obcych dla mnie ludziach cech moich bliskich. Smutne spojrzenie Lucy, które posłała nam dziś rano, przypominało mi wzrok matki, zawiedzionej moim zachowaniem. Nucenie nieokreślonych melodii przy namyśle przez Alana, przypominało mi zachowanie Davida, siedzącego za mną na lekcjach historii, gorączkowo rozwiązującego test semestralny. Nie chciałam oszaleć. Chciałam zachować zimną krew i nie rozpaczać każdego dnia nad moją stratą.
Po kilku minutach Alan przysunął się do mnie, szurając głośno krzesłem.
- Co zaznaczyłaś? - przerwał moje rozmyślenia.
- Może kiedyś ci wyjaśnię - posłałam mu szczery uśmiech, naśladując jego ton.
Uśmiechnął się szeroko i obrzucił mnie badawczym spojrzeniem.
- Nie wyglądasz najlepiej - mruknął i przeniósł wzrok na czwórkę ludzi wiszących w powietrzu.
- Dzięki. Miło jest usłyszeć coś takiego z samego rana - poklepałam go po ramieniu.
Chwilę potem urządzenie uruchomiło się i zapiszczało cicho. Uniosłam je i, po raz kolejny, przyłożyłam do niego nadgarstek. Dotknęłam ikonki w kształcie koperty, a moim oczom ukazał się krótki tekst.
"Gratulujemy. Od dziś należy Pani do grupy Stróżów.
Więcej informacji w sali nr: 201, piętro: 3, sektor: C.
Spotkanie organizacyjne: 8:15."
Wyruszyłam ramionami, złożyłam urządzenie dwa razy i wysunęłam do kieszeni. Jasmine Johnson - stróż Południa. Zabawne.

- Możesz się bać. Po szkoleniu będę mógł nieźle Ci dokopać, jeśli mnie wkurzysz - rzucił Alan, odciągając mnie od stołu po wysłuchaniu długiej mowy powitalnej i prowadząc w stronę wyjścia.
- Zapamiętam - zapewniłam go z lekkim uśmiechem. - Tyle, że ja po tym samym szkoleniu, będę mogła dokopać Ci jeszcze bardziej.
Milczał przez chwilę, idąc cały czas obok mnie.
- Teraz już się ciebie nie pozbędę - westchnął i zerknął na mnie ukratkiem.
***
- Do waszych obowiązków należy przede wszystkim pilnowanie porządku - tłumaczył spokojnym tonem jeden z trzech, widzianych już przeze mnie mężczyzn. - To dzięki wam na Promie panować będzie spokój i dyscyplina. Dokładny podział na patrole jest w trakcie opracowywania. Przy wyjściu otrzymacie skafandry i resztę potrzebnych ubrań, które zostaną przetransportowane do waszych pokoi a po tygodniowym szkoleniu broń i niezbędne...
- Gadżety! - Wyszeptał Alan, zagłuszając przemawiającego. - Jak w Bondzie! Pistolety w wiecznych piórach i tak dalej. Matko, ale będzie zabawa! - Mówił z ekscytającą w głosie. Kręcił się na swoim miejscu, rozglądając się nerwowo.
W sali znajdowała się spora grupa osób, jednak nie na tyle duża, żeby mogła stanowić jedną czwartą społeczności. Pewnie na stanowiska pracy w laboratoriach było większe zapotrzebowanie. Postarałam się przeliczyć dokładnie, ile stróżów zostało zebranych w tak małym pomieszczeniu, ale gdy odliczyłam się pięćdziesięciu, zgubiłam się całkowicie.
           Po godzinie nieznośnie nudnego przemówienia, udaliśmy się na najwyższe - dziewiąte - piętro. Nie było choć odrobinę ciekawsze od ostatnich sześćdziesięciu minut mojego życia, bo całą jego powierzchnię zajmowały biurka, komputery i bliżej nieokreślony sprzęt, którym pewnie sterowano tymi wszystkimi nowoczesnymi wyświetlaczami, zamontowanymi w każdym pomieszczeniu statku.
Schodząc w dół, obeszlismy kolejno - dobrze już nam znaną - salę jadalną, dwa piętra z pokojami, salę główną, na której mieliśmy spotykać się przy większych uroczystościach, salę szkoleniową dostępną dla wszystkich karierowiczow Promu, salę rekreacyjną (TAK! ZABAWA! NARESZCIE!) oraz siedzibę medyków, stróżów, chemików i konserwatorów. Dla każdego, kto nie zatrzymał się z rozwojem na poziomie pierwszej klasy stanie się jasne, że w ciągu czterech, baaardzo długich godzin, pokazano nam osiem pięter. Parter nie był niczym innym, niż ogromną ilością wejść, wyjść, filtrów wody i powietrza. Mój (jeszcze) trzeźwo myślący umysł, domagał się wizyty w sterowni tego kolosa. Dlatego przy kolejnej tego dnia podróży windą, zebrałam się na odwagę i postanowiłam zadać pytanie naszemu przewodnikowi. Tyle, że jego już nie było. Odpechnęłam więc od siebie tę myśl - jak zawsze, kiedy nie chcę zaprzątać tym sobie głowy - i dałam się poprowadzić do pokoju. Wspominałam już, że po każdej przejażdżce windą mój sposób chodzenia radyklanie się zmieniał? W mojej głowie wirowało bardziej, niż kiedykolwiek. Alan objął mnie ramieniem i kierował mną jak marionetką. Oczy zamieniły mi się w cienkie szpary, traktowane cały dzień bezlitośnie jasnym światłem korytarza.
- Masz jakieś plany na sobotę? - zapytał, po długim milczeniu.
- Będę spać. A potem ukaranę kilka książek z rekreacyjnej i się z nimi prześpię - rzuciłam.
- Chętnie do was dołączę - wyszczerzył do mnie zęby.
- Zobaczę, co da się zrobić - zapewniłam go z szerokim uśmiechem, który wypełzł mi na twarz zupełnie bez mojej wiedzy.  - Dlaczego nigdzie nie ma żadnych okien, Al? Chciałabym zerknąć na kosmos. Nie mów, że ty nie.
- Jedynym miejscem na statku, gdzie można spojrzeć na gwiazdy jest sterownia. Ale zwykli obywatele nie mają tam wstępu - powiedział.
- My nie jesteśmy zwykli - mruknęłam i spojrzałam na niego. Nie odpowiedział.
           Chwilę potem znaleźliśmy się w naszym wspólnym mieszkaniu. Pierwszym, co zrobiłam po przyjściu, było wzięcie długiego prysznica i dwukrotne wyszorowanie zębów. Na szafce obok umywalki zauważyłam stetę złożonych w kostkę ubrań w przezroczystym worku, opisywanym moimi inicjałami. Wyciągnęłam z niej granatowy, jednoczęściowy strój i uświadomiłam sobie, że już go widziałam - wczoraj, na Alanie. Nie wiem, co wtedy czułam. Jakaś koszmarna mieszanka potwornego zmęczenia, złości, zdenerwowania, ale też fascynacji całą tą sytuacją, wprowadziła mnie w jeszcze gorszy nastrój. Włożyłam na siebie czarne szorty i granatową koszulkę na cienkich ramionkach, które przeznaczone były do spania. Związałam włosy w luźny kucyk, zarzuciłam na siebie biały szlafrok i opuściłam łazienkę. Na początku postanowiłam udać się do pokoju Alana, jednak spędziliśmy ze sobą cały dzień i pewnie chciał mieć chwilę dla siebie. Zresztą, przeżywał tę sytuację równie mocno jak ja, tyle że niestety równie dobrze potrafił to ukrywać. Rozmowa mogła poczekać, więc usiadłam na kanapie i włączyłam jakiś horror na cienkim telewizorze, umieszczonym na ścianie. Położyłam nogi na małym stoliku, przytuliłam poduszkę i pozwoliłam sobie na chwilę zapomnieć, że znajduję się miliony kilometrów od Ziemi, gdzieś w przestrzeni kosmicznej.
***
- Jas? - Dobiegł mnie czyjś szept.
- Czego? - Wymamrotałam nie otwierając oczu.
- Musisz mi pomóc - usłyszałam. Ktoś delikatnie zebrał moje włosy i przełożył je za ucho.
Westchnęłam i zmusiłam ciało, aby usiąść. Obolałe plecy świadczyły tylko o jednym - bez podnoszenia powiek byłam pewna, że spałam na kanapie.
- Jak stoimy z czasem? - Zapytałam, poprawiając szlafrok.
- Jest kilka minut po trzeciej.
Otworzyłam oczy. Kucał przede mną chłopak, który, cholera, nawet po trzeciej wyglądał nieprzyzwoicie dobrze. Ale nie to było teraz najważniejsze.
- Nienawidzę cię - wysyczałam i położyłam się z powrotem.
- Jas to jest naprawdę poważna sprawa. Wstawaj - nalegał.
Odepchnęłam go stopą w odpowiedzi i zakryłam głowę poduszką.
- Wynagrodzę ci to - jęknął.
Wstałam i rzuciłam w niego wszystkimi poduszkami, jakie wpadły mi pod rękę. Trochę się zdenerwowałam.
- Budzisz mnie o trzeciej w nocy, mimo że przez cały dzień poruszałam się jak jakiś pieprzony zombie i zasypiałam na stojąco! Jeśli nic się nie pali, ani nikt nie umarł, to przysięgam, że urwę ci łeb - wykrzyczałam, zapominając, że w pokoju obok śpi dziewczyna, której wystarczająco daliśmy już w kość. Jej też należał się sen, niemniej niż mnie.
- Ubieraj się, czekam u siebie - powiedział stanowczym tonem i poszedł do swojego pokoju.
Byłam rozbudzona do tego stopnia, że nie mogłabym ponownie zasnąć. Dlatego pognałam do siebie, upewniłam się, że siostra chłopaka śpi, włożyłam na siebie jeden z czterech "służbowych" strojów i ciężkie buty za kostkę, które dostałam w tym samym worku.  Poprawiłam kucyk i udałam się po Ala. 

- Zaczynam się bać - wyszeptałam w trakcie drogi korytarzem, w którym panował błogi półmrok. Główne światła zostały wyłączone, uruchomiono za to jedynie małe lampki umieszczone w ścianie, kilka centymetrów nad podłogą.
- Z góry prepraszam, że cię w to wciągam ale... - przerwał i rozejrzał się nerwowo. - Sam nie dam sobie rady, a nie poznałem tu na razie nikogo, komu mógłbym zaufać.
- To znaczy, że mi ufasz? - zapytałam, zerkając na niego przelotnie.
- Nie mam innego wyjścia - uśmiechnął się smutno.
Widziałam, że coś go trapi. W jego oczach dostrzegłam smutek. Tak, znałam go niecałe dwa dni, ale byłam pewna, że stało się coś złego. Przeszedł mnie dreszcz.
Odbyliśmy kolejną przejażdżkę windą, tym razem tylko piętro niżej i wkroczyliśmy do sektoru niebieskich, opisanego literką A. Zatrzymaliśmy się przy drzwiach z numerem 74.
- Alan... - potrząsnęłam jego ramieniem. - Co z nadajnikami? - Zapytałam podnosząc nadgarstek.
Domyślałam się, że łażenie po Promie w środku nocy nie było zbyt mile widziane. Spostrzegawcza ze mnie dziewczyna.
- Jutro będzie trzeba się tego pozbyć. Dziś jesteśmy bezpieczni. Wchodzimy - kiwnął głową w stronę uchylonych drzwi.
Nasze palce splotły się ze sobą i mocno zacisnęły, chłopak rozsunął drzwi i weszliśmy do środka.
Mieszkanie było bardzo podobne do naszego, jedynie elementy ddekoracyjne, zamiast pomarańczowych, wpadały w odcień od błękitu do granatu. Udaliśmy się w stronę łazienki. Przed samymi drzwiami Alan zatrzymał się i spojrzał mi w oczy.
- O nic nie pytaj - mruknął. - Pomożesz mi się go pozbyć, a ja wytłumaczę ci wszystko jutro. Zgoda?
- Jasne.
Otworzyłam drzwi i ujrzałam to, czego się spodziewałam. Podeszłam do ciała i obróciłam je na poranione nożem plecy. Łazienka wyglądała jak rzeźnia.Białe płytki były zmazane lekko podeschłą krwią. Ręczniki, przybory toaletowe i strój - jak się domyśłam - medyka, zostały rozrzucone.
Ofiarą jakiegoś psychola padł młody mężczyzna, który za życia pewnie nie miał problemów z kobietami. Ocalałe oko było otwarte, to drugie zaś... drugiego nie było. Przez czoło biegła długa, głęboka rana, do której przyschły czarne, zlepione krwią włosy. Ciało leżało tu już pewnie kilka godzin - było dosyć zimne i blade.
To fachowe oko zawdzięczałam moim dziadkom, którzy prowadzili zakład pogrzebowy w małym miasteczku, w którym mieszkali. Dorabiałam tam sobie w wakajce, myjąc podłogi  po nocach i przyjmując żałobników do poczekalni w dzień. I mowię poważnie.
- Co z nim zrobimy? - Zapytałam Alana i zerknęłam w jego stronę.
- Musimy go komuś dostarczyć - odpowiedział.
- Chyba żartujesz. Jesteśmy oznakowani jak bydło, a dookoła aż roi się od kamer - uniosłam głos. Wstałam i zabrałam się za mycie brudnych od krwi dłoni.  - Po jasną cholerę ktoś chce wziąć to ciało?! Kto go zabił? Dlaczego?! Ja pieprzę, on nie miał więcej niż dwadzieścia lat! - Krzyczałam, szorując skórę.
- Porozmawiamy o tym po wszystkim - odpowiedział chłopak spokojnym tonem, cały czas stojąc w przejściu. - Owiniemy go w ręczniki i przewieziemy kilka pięter niżej. Tam odbierze go zaufana mi osoba - tłumaczył. - Potem wrócimy do pokoju i po sprawie.
- Jeszcze przed chwilą to ja byłam jedyną osobą godną twojego zaufania - mruknęłam i wytarłam ręce o skafander.
***
Winda otworzyła się, a my wyszliśmy z niej ostrożne. Ręce drętwiały mi od ciężaru ciała. Modliłam się, żebym mogła je już upuścić i wrócić do siebie. Byliśmy gdzieś na drugim piętrze, tuż przy siedzibie medyków. Zza szklanych drzwi biło przyćmione światło pracującego sprzętu.
Po dłuższej chwili odłożyliśmy naszego przyjaciela, pozostawiając go pod ścianą.
- Dobrze, że już jesteś. Sprzęt namierzający dalej wyłączony? - dobiegł mnie głos chłopaka.
Było tam dużo ciemniej, niż na naszych korytarzach, nie mogłam więc dostrzec, do kogo się zwraca.
- Tak, macie czas do piątej - odpowiedział ktoś, kogo głos był dla mnie podejrzanie znajomy.
Zaintrygowana wcisnęłam guzik windy. Drzwi rozsunęły się, a światło padło wprost na mężczyznę.
- Jasmine... - wyszeptal wpatrując się we mnie, z szeroko otwartymi oczami.
Podeszłam do niego bliżej, czując, że niewiele dzieli mnie od wybuchu agresji. Stanęłam tuż przed nim. Mój oddech przyśpieszył. Zacisnęłam dłoń w pięść i, nie zastanawiając się zbyt wiele, uderzyłam go w jego zakłamaną mordę. Uderzenie nie było pewnie zbyt mocne, jednak dłoń bolała mnie niemiłosiernie.
- Ile to już lat, co? - Wysyczałam, pociągając nosem.
Nie zauważyłam nawet, kiedy zaczęłam płakać. Z satysfakcją patrzyłam na jego krwawiący nos, uśmiechając się. Nagle silne ręce objęły mnie w pasie i odciągnęły na bezpieczną odległość.
- Co ty wyprawiasz, Jas? Pogieło cię?! On mi pomagał! Dzięki niemu nie wyprali nam mózgów! - wykrzczał. Patrzył na mnie, jakby oczekiwał odpowiedzi na niezadane pytanie.
Otarłam łzy nieobolałą dłonią, zerkając na Alana i na mężczyznę na zmianę.
- Znasz ją? - Podszedł do Chrisa i popchnął go lekko.. - O co tu chodzi?
Mężczyzna w okolicach czterdziestki, z pierwszymi, siwimi nitkami wśród włosów, ściskał nos, chcąc zatamować krwawienie. Posłał mi jadowite spojrzenie, które było dla mnie znakiem: "uderz mnie jeszcze raz".
- Od kołyski. Tylko przez ostatnie pięć lat udaje, że mnie nie ma - wychrypiałam, weszłam do windy i wcisnęłam guzik. Kiedy drzwi zamknęły się, wybuchłam histerycznym śmiechem.
______________________________________________

Witajcie!
Rozdział pojawia się dużo później, niż obiecałam, ale to siła wyższa powstrzymywała mnie przed dodaniem go w terminie  :c
Liczę jednak, że odcinek czytało się przyjemnie :)

czwartek, 2 kwietnia 2015

Rozdział 1

           Zapytacie, co wydarzyło się tego dnia. To dość skomplikowana sytuacja, więc każdemu należą się wyjaśnienia.
           Do momentu, kiedy zażądałam informacji od kierowcy, z którym podróżowałam, nie wiedziałam nic. Co prawda facet stawiał opór, ale z wrodzonym darem przekonywania nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu. Jak się okazało, od roku wybuchy pozornie niegroźnych plam na słońcu stawały się coraz bardziej niepokojące. W ostatnim tygodniu (tj. od 8-ego września) promieniowanie z tym związane przekroczyło krytyczną granicę, a co gorsza - stale rosło. Rząd Stanów Zjednoczonych trzymał wszelkie informacje w tajemnicy przed społeczeństwem, jednak kiedy z badań wywnioskowano, że w ciągu 72 godzin każde żywe stworzenie na Ziemi zginie (czytaj: usmaży się jak twoja poranna jajecznica), Prezydent postanowił przerwać milczenie. Pewnie wyrzuty sumienia nie dałyby mu spokoju, dlatego wygłosił piękna, a co za tym idzie cholernie długą mowę, podtrzymał obywateli na duchu, "niech Bóg ma nas w opiece", bla, bla, bla...
Przejdźmy do momentu tej historii, w którym pojawiam się JA. Prezydent wylosował trzy osoby zamieszkałe na terenie USA i wręczył im bilet na Prom Południe. W gronie szczęśliwych wybrańców znalazła się moja matka. Tak, dobrze rozumiecie. Zachowała się jak na porządną mamusię przystało i oddała mi bilet! Przez przypadek zapomniała mi o tym wspomnieć, ale nic dziwnego - bardzo zajęta była wciskaniem mi kitu: "oh, to twój bilet, musisz go wykorzystać, nie martw się o mnie". Możecie nazwać mnie niewdzięczną suką, ale nie prosiłam się o oddawanie za mnie życia.
NASA pracowała nad projektem kosmicznej arki już od kilku lat. Można powiedzieć, że wolano dmuchać na zimne, bo miejsca zarezerwowane przez najbogatszych, wykupione były jeszcze przed rozpoznaniem zagrożenia. W sumie, z naszej planety uratowały się trzy Promy (z projektów Stanów, Rosji i Chin) pełne ludzi. Uciekliśmy od słońca, zostawiając wszystko za plecami.
*   *   *  
 
           Biegłam szerokim, okrągłym korytarzem, ledwo łapiąc kolejne oddechy. Do startu zostało dokładnie trzynaście i pół minuty, a ja - jak miałam to w zwyczaju - zgubiłam się w plątaninie przejść, schodów i tuneli. Wzrokiem próbowałam wyłapać pomarańczową literkę D - mój sektor mieszkalny. Ciągnęłam za sobą zbyt ciężki plecak, a w dłoni kurczowo ściskałam plastikową kartę, która ślizgała mi się między mokrymi od potu palcami. Szpitalny zapach przyprawiał mnie o mdłości, a widok białych, mocno oświetlonych ścian, wywoływał u mnie ból głowy. Wściekła na siebie i wszystko dookoła, skręciłam właśnie w kolejne rozgałęzienie, kiedy wpadłam na kogoś z impetem. Przed oczami mignęła mi męska postać. Odbiłam się od jego klatki piersiowej, siła uderzenia odrzuciła mnie do tyłu, upadłam i rąbnęłam o coś czaszką. Moje powieki zrobiły się koszmarnie ciężkie. Odpłynęłam. 

*  *  *
           Ogromny ból dość brutalnie przywrócił mnie do życia. Otworzyłam oczy bardzo szeroko, ale nie widziałam nic. Dotknęłam ich palcami, aby upewnić się, że nie są związane. Rozejrzałam się dookoła, próbując wychwycić coś w ciemności, ale na marne.
- Halo? - Zapytałam nieśmiało. - Czy ja umarłam? - Brak odpowiedzi. Westchnęłam zrezygnowana i objęłam kolana rękoma. - Akurat teraz, kiedy miałam się ratować? - Dodałam i oparłam głowę o coś, co najprawdopodobniej było ścianą.
Nagle zimna, silna dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku i szarpnęła nim. Podskoczyłam w miejscu. Teraz miałam pewność, że nadal żyję; przerażenie wydawało się mi się być zbyt realistyczne, jak na życie po śmierci.
- Pierwsza zasada: nie chcesz kłopotów? Milczysz - wszeptał ktoś wprost do mojego ucha.
Z ciemności wyłoniła się podświetlana tarcza zegarka elektronicznego. 20:18.
- Niecałe dwie minuty - oświadczył ten sam, męski głos. - Nie będzie przyjemnie, ale damy radę. - Chwila przerwy. - A jak tam twoja głowa? - Zapytał, bardziej rozluźnionym tonem.
W głowie huczało mi od bólu. Oblała mnie fala irytacji.
- Dwie minuty do czego? Do startu? - Zapytałam i poczułam, że ogrania mnie jeszcze większy strach. Co prawda, mogłam leżeć nieprzytomna jedynie kilka minut, ale nigdy nic nie wiadomo. Nastała cisza, więc uznałam to za potwierdzenie.
- Człowieku, ja muszę dostać się do swojego pokoju, natychmiast mnie wypuść! - wykrzyczałam, czując, że moje policzki płoną. Oto cała Jasmine Johnson - zdenerwowana krzyczy, czerwieni się i rzuca wszystkim o ścianę. No i niekiedy płacze.
Ta sama dłoń - nieprzyjemnie chłodna i wilgotna, gwałtownie przycisnęła się do moich ust. Wydałam z siebie nieokreślony dźwięk wściekłości i ugryzłam nieznajomego w najmniejszy z palców. Na wargach poczułam kropelki krwi.
Skąd ta agresja? Otóż przemiła kobieta, która wpuściła mnie na pokład, obiecała, że skopie mi dupsko, jeśli nie spędzę startu w swoim mieszkaniu. Jeżeli przeżyję.
- Mówiłem: pierwsza zasada... - wycedził szeptem przez zęby.
- Tylko skończony kretyn mógł stworzyć tak idiotyczne zasady - przerwałam dość nieprzyjemnym tonem i spróbowałam wstać, jednak przy próbie wyprostowania kolan, uderzyłam głową w sufit. Biedna, musiała mnie nienawidzić, za wszystkie atrakcje tego dnia. - Gdzie ty mnie przetrzymujesz, do cholery? - warknęłam i usiadłam pod ścianą po raz kolejny.
- Zamkniesz się, a ja po wszystkim odpowiem na każde twoje pytanie, zgoda?
Wyruszyłam ramionami, zapominając o wszechobecnej ciemności. Ten człowiek mógł być nieobliczalny; nie znałam go. Postanowiłam więc być grzeczną i wciąż ŻYWĄ dziewczynką.
- Zgoda - mruknęłam.
Chwilę potem rozległ się straszliwy, nieustający huk, przyprawiający mnie o gęsią skórkę. Nieznajomy przysunął się i splótł nasze palce. W tamtym momencie czułam się najbardziej idiotycznie, w całej historii mojego długiego, 17-sto letniego życia. Jakiś pajac trzymał mnie za rączkę żebym się nie bała, no błagam, to nie wizyta u dentysty...
Siedzieliśmy ramię w ramię, czułam jak jego oddech staje się cięższy i drżący, zupełnie jakby się bał. Coś niespodziewanie runęło na moje nogi. Przesunęłam nad nimi dłonią, ale niczego nie znalazłam. Nienamacalny ciężar przemieszczał się powoli ku górze. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Straszny dźwięk przycichł, żeby zaraz przerodzić się w wysoki pisk, tak głośny, że wydawał się rozrywać mózg od środka. Ciężar znajdujący się w tamtym momencie na wysokości mojego brzucha zniknął, ale zastąpił go niesamowity ból kości. Czułam, że każda, najmniejsza cząstka mnie płonie, umiera, od palców u stóp, do czubka głowy. Moja dłoń rozluźniła się, osunęłam się na podłogę, wijąc się i wyginając z bólu. Pragnęłam tylko krzyczeć, zedrzeć gardło, błagać o pomoc. Ale milczałam.
           Nagle ból ustał, a ja momentalnie znalazłam się w małej, przyciemnionej sali, z rzędem nowoczesnych komputerów pod ścianą. Moje loki powiewały dzięki chłodnemu nawiewowi powietrza klimatyzacji. Trzymałam w dłoniach kilka pogiętych kartek. Rozejrzałam się, nie do końca rozumiejąc, co się ze mną dzieje. Nigdy nie byłam tak zdezorientowana. Za mną, przy szklanych, rozsuwanych drzwiach, stał wysoki chłopak. Ubrany w jednoczęściowy, granatowy kostium, (przypominający trochę strój płetwonurków) zapięty tylko tak, aby imitował spodnie, przewiązywał właśnie rękawy skafandra w pasie. Miał na sobie biały t-shirt i wyglądał zabójczo. Zwłaszcza, kiedy się do mnie uśmiechnął. Gdy postanowiłam się do niego odezwać, poczułam, że coś ostrego boleśnie wsuwa się w moje plecy i upadłam.
           Wróciłam do rzeczywistości. Ból był jeszcze większy, niż przed moim... odlotem. Zacisnęłam szczęki i pięści, z moich oczu popłynęły gorące łzy. W chwili, gdy wydawało mi się, że umrę w męczarniach, że nie wytrzymam, że się poddam - wszystko ustało. Tym razem bezpowrotnie. 
Leżałam dobre dziesięć minut bez ruchu, szlochając cicho i próbując ułożyć sobie wszystko w głowie. Zbyt dużo pytań, frustracji i nerwów. Zwłaszcza nerwów.
- To jakieś prawa ciążenia, czy coś w tym rodzaju? - Zapytałam, starając się uspokoić głos.
- Nie wydaje mi się - odpowiedział nieznajomy. - Byłaś cholernie dzielna - usłyszałam po chwili gdzieś z boku. Nie opowiedziałam. Bo nie. Oczami wyobraźni widziałam, jak powtarza to jeszcze raz, a ja w odwecie rzucam się na jego szyję i rozszarpuję gardło.
Z biegiem kolejnych minut odzyskiwaliśmy siły. Kiedy było już z nami całkiem dobrze, chłopak prowadząc mnie za rękę, obiecał odstawić mnie w bezpieczne miejsce.
Wysokość sufitu szybko się zmieniała, raz mogłam wyprostować plecy, a chwilę potem musiałam prawie się czołgać. Wszechobecny zapach chemikaliów pogarszał tylko moje złe samopoczucie. Dopiero po kilkunastu minutach drogi dotarliśmy do wyjścia.
Kwadratowy panel z podłogi tajemniczego, ciemnego tunelu okazał się panelem sufitu korytarza, którym jakiś czas temu biegłam jak oszalała. Skoczyliśmy w dół, jedno za drugim, upadając na siebie. Mój łokieć kilka razy boleśnie wbił się w żebra chłopaka, co potwierdziły ciche syknięcia.
- Musimy jeszcze tylko to zamknąć - mruknął chłopak, klękając przede mną. Wpatrywałam na niego jak idiotka. Nie dlatego, że był przystojny; dlatego, że widziałam go chwilę temu. Miał jasną cerę, ciemne, duże oczy i czarne włosy. Patrzył na mnie przez jakiś czas z kamiennym wyrazem twarzy, żeby zaraz uśmiechnąć się powalająco.
- My już się chyba znamy - mruknął do mnie.
Lekko rozkojarzona wspięłam się na jego barki, przerzucając nogi przez jego ramiona.
- Nie oszalałam? - prychnęłam i pozwoliłam się sobie uśmiechnąć.
- Nie. To było do przewidzenia. To, że się widzieliśmy... ale o tym później.
Podniósł się, a ciepłymi już teraz dłońmi objął moje łydki.
- Łapy! - warknęłam, usiłując zamknąć wejście w suficie.
Kiedy wykonałam swoją robotę, zabrałam swój plecak z rąk chłopaka i ruszyłam przed siebie, z głową podniesioną ku górze do granic możliwości i nadąsaną miną. Owszem, był... uroczy (chociaż nie powinnam tak o nim myśleć), ale w końcu mnie więził! Nieznajomy szedł co prawda obok mnie, jednak nie zaszczyciłam go swoim spojrzeniem.
- Jasmine Johnson, lat 17, jedynaczka, ze stolicy Pensylwanii - nucił radosnym tonem.
- Nie jestem jedynaczką - poprawiłam go. - Błędna informacja, komputer się pomylił. Zresztą... Skąd ty to wiesz? - zmusiłam się do zerknięcia w jego stronę. Trzymał w dłoni MOJĄ kartę pokładową z MOIMI danymi i MOIM obrzydliwym zdjęciem. Wyrwałam mu więc kawałek plastiku i wbiłam wzrok przed siebie.
- Na imię mi Alan - powiedział. - Jas, wierzysz w przeznaczenie? - zapytał tajemniczym tonem.
- Co? - Zatrzymałam się i obrzuciłam go oburzonym spojrzeniem. - Och, posłuchaj - podniosłam głos. - Nie nazywaj mnie Jas, to po pierwsze.  Racz zaprowadzić mnie do mojego sektora mieszkalnego, to po drugie. Wytłumacz mi, co przed chwilą się wydarzyło... -  wyliczyłam na palcach. - A potem daj mi spokój, okej?
- Ależ oczywiście, Jas. Wytłumaczę ci wszystko w naszym pokoju! - powiedział z szerokim uśmiechem - 375, o ile TE dane na twojej karcie nie kłamią - dodał i poprowadził przed siebie.
- Żartujesz, prawda? - zapytałam z odrazą, a na widok jego jeszcze szerszego uśmiechu wydalam z siebie nieokreślony dźwięk obrzydzenia.
- Nie musisz się martwić, nie będziemy tam sami...  - zaśmiał się na widok mojej przerażonej miny.
Chwilę potem stanęliśmy przed pomarańczowymi drzwiami bez klamki, z szarym napisem 375. Alan przyłożył nadgarstek do małego wyświetlacza zamieszczonego w ścianie. Przypomniałam sobie o zastrzyku wykonanym u mnie kilka godzin temu, właśnie w nadgarstek. Powiedziano mi wtedy, że dzięki temu będzie łatwiej mnie namierzyć, gdybym się zgubiła.
- Pan Clay, Alan. Zapraszam - odezwał się sztuczny, elektroniczny głos.
Drzwi rozsunęły się z cichym szumem, a my weszliśmy do środka.
Pomieszczenie zupełnie nie wyglądało jak reszta Promu. Było przytulne, a wystrojem przypominało nowoczesne mieszkania z seriali telewizyjnych.
- Musisz poznać kogoś, z kim będziesz dzielić sypialnię - kiwnął głową w stronę czerwonej, skórzanej kanapy.
Drobna dziewczyna, o ciemnych włosach i jasnej karnacji siedziała na poduszce ze słuchawkami w uszach i książką w rękach. Obok niej, na oparciu, spoczywała maska tlenowa, podłączona gdzieś do sufitu.
Chłopak położył dłoń na ramieniu laski z kanapy, ta poderwała się, wyciągnęła słuchawki z uszu i popatrzyła na nas pustym wzrokiem.
- Jak minął ci start? - zapytał Alan i przysiadł na stole. Jego lekki ton świadczył, że musiał znać tę dziewczynę.
- W porządku, dziękuję. Jestem Lucy - podała mu rękę. Nie uśmiechała się.
- Oh, nie zgrywaj się - rzucił, szczerząc się do niej. Czułam się trochę niepotrzebna przy tej rozmowie, udawałam więc, że szukam czegoś w kuchennych szafkach.
- Nie rozumiem - odpowiedziała zdezorientowanym tonem.
To ja nie rozumiałam tej sytuacji. Albo dziewczyna stroi sobie głupie żarty, albo...
- Ja też nie. Lucy, co się dzieje? - Alan wyglądał na zdenerwowanego, patrzył na dziewczynę przenikliwym wzrokiem.
- Wszystko okej, dziekuję. Nazywam się Lucy, to już wiecie. Mieszkam tu. Skoro weszliście do środka, na pewno jesteście resztą lokatorów - wyjaśniła z delikatnym uśmiechem. Jej wyraz twarzy świadczył o tym, że była tak samo zaskoczona tym wszystkim jak ja.
- Lucy! Natychmiast przestań! - podniósł głos i zerknął na mnie przelotnie.
- Nie rozumiem o co ci chodzi - powtórzyła spokojnie.
Podszedł do dziewczyny, złapał ją za ramiona i spojrzał w oczy.
- To ja, Alan. Nie poznajesz mnie? - powiedział przyciszonym głosem.
- A powinnam?
            Chłopak pobladł. Odwrócił się nagłe, wbiegł do jednego z pokoi i trzasnął drzwiami.
Ruszyłam za nim, nie wiedząc co ze sobą zrobić.
- O co tu chodzi? - Zapytałam dobitnie, wchodząc do pokoju Alana. Usiadłam obok niego na dużym, dwuosobowym łóżku.
- Ona mnie nie poznaje. Cholera, ostrzegał mnie, ostrzegał, ale go zignorowałem, matko, to moja wina - powtarzał, wpatrując się w podłogę.
- Czekaj, od początku. Kim dla siebie jesteście... byliście? Kim jest ON?
Alan wygrzebał ze stosu walizek mały, fioletowy plecak. Musiał przybyć tu niedawno; bagaże były nierozpakowane a szuflady komody puste.Wyciągnął z niego kolejną kartę pokładową i podał mi ją.
Co rzuciło mi się w oczy? Zdjęcie roześmianej dziewczyny z salonu, ten sam rok urodzenia co na mojej karcie, miasto zamieszkania. Nic nadzwyczajnego, każdy Promowicz posiadał coś podobnego. Przekręciłam plastik na drugą stronę i wtedy zamarłam.
- Niee... - szepnęłam. Tylko na tyle było mnie stać. Współczułam mu, po prostu. Spotkało mnie tego dnia wiele złego; kłamstwo i strata matki, strata chłopaka, przyjaciółki, domu... wszystkiego, co do tej pory było nieodłącznym elementem mojego życia. Dostałam po dupie. Jeśli jednak nie myliłam się co do swoich przypuszczeń, Alan dostał po dupie bardziej. -Więc ona...?
- Tak - odparł, patrząc na mnie nieobecnym wzrokiem. Jego oczy były czerwone, szkliste. - Lucy to moja siostra.
______________________________________
Witajcie!
Właśnie wspólnie przebrnęliśmy przez pierwszy rozdział.
Z góry przepraszam za ewentualne błędy, które mogły się tu przedrzeć.
Mam nadzieję, że się podobało.
Będę wdzięczna za jakiekolwiek komentarze, kochani.
Do zobaczenia za tydzień! :)