czwartek, 2 kwietnia 2015

Rozdział 1

           Zapytacie, co wydarzyło się tego dnia. To dość skomplikowana sytuacja, więc każdemu należą się wyjaśnienia.
           Do momentu, kiedy zażądałam informacji od kierowcy, z którym podróżowałam, nie wiedziałam nic. Co prawda facet stawiał opór, ale z wrodzonym darem przekonywania nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu. Jak się okazało, od roku wybuchy pozornie niegroźnych plam na słońcu stawały się coraz bardziej niepokojące. W ostatnim tygodniu (tj. od 8-ego września) promieniowanie z tym związane przekroczyło krytyczną granicę, a co gorsza - stale rosło. Rząd Stanów Zjednoczonych trzymał wszelkie informacje w tajemnicy przed społeczeństwem, jednak kiedy z badań wywnioskowano, że w ciągu 72 godzin każde żywe stworzenie na Ziemi zginie (czytaj: usmaży się jak twoja poranna jajecznica), Prezydent postanowił przerwać milczenie. Pewnie wyrzuty sumienia nie dałyby mu spokoju, dlatego wygłosił piękna, a co za tym idzie cholernie długą mowę, podtrzymał obywateli na duchu, "niech Bóg ma nas w opiece", bla, bla, bla...
Przejdźmy do momentu tej historii, w którym pojawiam się JA. Prezydent wylosował trzy osoby zamieszkałe na terenie USA i wręczył im bilet na Prom Południe. W gronie szczęśliwych wybrańców znalazła się moja matka. Tak, dobrze rozumiecie. Zachowała się jak na porządną mamusię przystało i oddała mi bilet! Przez przypadek zapomniała mi o tym wspomnieć, ale nic dziwnego - bardzo zajęta była wciskaniem mi kitu: "oh, to twój bilet, musisz go wykorzystać, nie martw się o mnie". Możecie nazwać mnie niewdzięczną suką, ale nie prosiłam się o oddawanie za mnie życia.
NASA pracowała nad projektem kosmicznej arki już od kilku lat. Można powiedzieć, że wolano dmuchać na zimne, bo miejsca zarezerwowane przez najbogatszych, wykupione były jeszcze przed rozpoznaniem zagrożenia. W sumie, z naszej planety uratowały się trzy Promy (z projektów Stanów, Rosji i Chin) pełne ludzi. Uciekliśmy od słońca, zostawiając wszystko za plecami.
*   *   *  
 
           Biegłam szerokim, okrągłym korytarzem, ledwo łapiąc kolejne oddechy. Do startu zostało dokładnie trzynaście i pół minuty, a ja - jak miałam to w zwyczaju - zgubiłam się w plątaninie przejść, schodów i tuneli. Wzrokiem próbowałam wyłapać pomarańczową literkę D - mój sektor mieszkalny. Ciągnęłam za sobą zbyt ciężki plecak, a w dłoni kurczowo ściskałam plastikową kartę, która ślizgała mi się między mokrymi od potu palcami. Szpitalny zapach przyprawiał mnie o mdłości, a widok białych, mocno oświetlonych ścian, wywoływał u mnie ból głowy. Wściekła na siebie i wszystko dookoła, skręciłam właśnie w kolejne rozgałęzienie, kiedy wpadłam na kogoś z impetem. Przed oczami mignęła mi męska postać. Odbiłam się od jego klatki piersiowej, siła uderzenia odrzuciła mnie do tyłu, upadłam i rąbnęłam o coś czaszką. Moje powieki zrobiły się koszmarnie ciężkie. Odpłynęłam. 

*  *  *
           Ogromny ból dość brutalnie przywrócił mnie do życia. Otworzyłam oczy bardzo szeroko, ale nie widziałam nic. Dotknęłam ich palcami, aby upewnić się, że nie są związane. Rozejrzałam się dookoła, próbując wychwycić coś w ciemności, ale na marne.
- Halo? - Zapytałam nieśmiało. - Czy ja umarłam? - Brak odpowiedzi. Westchnęłam zrezygnowana i objęłam kolana rękoma. - Akurat teraz, kiedy miałam się ratować? - Dodałam i oparłam głowę o coś, co najprawdopodobniej było ścianą.
Nagle zimna, silna dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku i szarpnęła nim. Podskoczyłam w miejscu. Teraz miałam pewność, że nadal żyję; przerażenie wydawało się mi się być zbyt realistyczne, jak na życie po śmierci.
- Pierwsza zasada: nie chcesz kłopotów? Milczysz - wszeptał ktoś wprost do mojego ucha.
Z ciemności wyłoniła się podświetlana tarcza zegarka elektronicznego. 20:18.
- Niecałe dwie minuty - oświadczył ten sam, męski głos. - Nie będzie przyjemnie, ale damy radę. - Chwila przerwy. - A jak tam twoja głowa? - Zapytał, bardziej rozluźnionym tonem.
W głowie huczało mi od bólu. Oblała mnie fala irytacji.
- Dwie minuty do czego? Do startu? - Zapytałam i poczułam, że ogrania mnie jeszcze większy strach. Co prawda, mogłam leżeć nieprzytomna jedynie kilka minut, ale nigdy nic nie wiadomo. Nastała cisza, więc uznałam to za potwierdzenie.
- Człowieku, ja muszę dostać się do swojego pokoju, natychmiast mnie wypuść! - wykrzyczałam, czując, że moje policzki płoną. Oto cała Jasmine Johnson - zdenerwowana krzyczy, czerwieni się i rzuca wszystkim o ścianę. No i niekiedy płacze.
Ta sama dłoń - nieprzyjemnie chłodna i wilgotna, gwałtownie przycisnęła się do moich ust. Wydałam z siebie nieokreślony dźwięk wściekłości i ugryzłam nieznajomego w najmniejszy z palców. Na wargach poczułam kropelki krwi.
Skąd ta agresja? Otóż przemiła kobieta, która wpuściła mnie na pokład, obiecała, że skopie mi dupsko, jeśli nie spędzę startu w swoim mieszkaniu. Jeżeli przeżyję.
- Mówiłem: pierwsza zasada... - wycedził szeptem przez zęby.
- Tylko skończony kretyn mógł stworzyć tak idiotyczne zasady - przerwałam dość nieprzyjemnym tonem i spróbowałam wstać, jednak przy próbie wyprostowania kolan, uderzyłam głową w sufit. Biedna, musiała mnie nienawidzić, za wszystkie atrakcje tego dnia. - Gdzie ty mnie przetrzymujesz, do cholery? - warknęłam i usiadłam pod ścianą po raz kolejny.
- Zamkniesz się, a ja po wszystkim odpowiem na każde twoje pytanie, zgoda?
Wyruszyłam ramionami, zapominając o wszechobecnej ciemności. Ten człowiek mógł być nieobliczalny; nie znałam go. Postanowiłam więc być grzeczną i wciąż ŻYWĄ dziewczynką.
- Zgoda - mruknęłam.
Chwilę potem rozległ się straszliwy, nieustający huk, przyprawiający mnie o gęsią skórkę. Nieznajomy przysunął się i splótł nasze palce. W tamtym momencie czułam się najbardziej idiotycznie, w całej historii mojego długiego, 17-sto letniego życia. Jakiś pajac trzymał mnie za rączkę żebym się nie bała, no błagam, to nie wizyta u dentysty...
Siedzieliśmy ramię w ramię, czułam jak jego oddech staje się cięższy i drżący, zupełnie jakby się bał. Coś niespodziewanie runęło na moje nogi. Przesunęłam nad nimi dłonią, ale niczego nie znalazłam. Nienamacalny ciężar przemieszczał się powoli ku górze. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Straszny dźwięk przycichł, żeby zaraz przerodzić się w wysoki pisk, tak głośny, że wydawał się rozrywać mózg od środka. Ciężar znajdujący się w tamtym momencie na wysokości mojego brzucha zniknął, ale zastąpił go niesamowity ból kości. Czułam, że każda, najmniejsza cząstka mnie płonie, umiera, od palców u stóp, do czubka głowy. Moja dłoń rozluźniła się, osunęłam się na podłogę, wijąc się i wyginając z bólu. Pragnęłam tylko krzyczeć, zedrzeć gardło, błagać o pomoc. Ale milczałam.
           Nagle ból ustał, a ja momentalnie znalazłam się w małej, przyciemnionej sali, z rzędem nowoczesnych komputerów pod ścianą. Moje loki powiewały dzięki chłodnemu nawiewowi powietrza klimatyzacji. Trzymałam w dłoniach kilka pogiętych kartek. Rozejrzałam się, nie do końca rozumiejąc, co się ze mną dzieje. Nigdy nie byłam tak zdezorientowana. Za mną, przy szklanych, rozsuwanych drzwiach, stał wysoki chłopak. Ubrany w jednoczęściowy, granatowy kostium, (przypominający trochę strój płetwonurków) zapięty tylko tak, aby imitował spodnie, przewiązywał właśnie rękawy skafandra w pasie. Miał na sobie biały t-shirt i wyglądał zabójczo. Zwłaszcza, kiedy się do mnie uśmiechnął. Gdy postanowiłam się do niego odezwać, poczułam, że coś ostrego boleśnie wsuwa się w moje plecy i upadłam.
           Wróciłam do rzeczywistości. Ból był jeszcze większy, niż przed moim... odlotem. Zacisnęłam szczęki i pięści, z moich oczu popłynęły gorące łzy. W chwili, gdy wydawało mi się, że umrę w męczarniach, że nie wytrzymam, że się poddam - wszystko ustało. Tym razem bezpowrotnie. 
Leżałam dobre dziesięć minut bez ruchu, szlochając cicho i próbując ułożyć sobie wszystko w głowie. Zbyt dużo pytań, frustracji i nerwów. Zwłaszcza nerwów.
- To jakieś prawa ciążenia, czy coś w tym rodzaju? - Zapytałam, starając się uspokoić głos.
- Nie wydaje mi się - odpowiedział nieznajomy. - Byłaś cholernie dzielna - usłyszałam po chwili gdzieś z boku. Nie opowiedziałam. Bo nie. Oczami wyobraźni widziałam, jak powtarza to jeszcze raz, a ja w odwecie rzucam się na jego szyję i rozszarpuję gardło.
Z biegiem kolejnych minut odzyskiwaliśmy siły. Kiedy było już z nami całkiem dobrze, chłopak prowadząc mnie za rękę, obiecał odstawić mnie w bezpieczne miejsce.
Wysokość sufitu szybko się zmieniała, raz mogłam wyprostować plecy, a chwilę potem musiałam prawie się czołgać. Wszechobecny zapach chemikaliów pogarszał tylko moje złe samopoczucie. Dopiero po kilkunastu minutach drogi dotarliśmy do wyjścia.
Kwadratowy panel z podłogi tajemniczego, ciemnego tunelu okazał się panelem sufitu korytarza, którym jakiś czas temu biegłam jak oszalała. Skoczyliśmy w dół, jedno za drugim, upadając na siebie. Mój łokieć kilka razy boleśnie wbił się w żebra chłopaka, co potwierdziły ciche syknięcia.
- Musimy jeszcze tylko to zamknąć - mruknął chłopak, klękając przede mną. Wpatrywałam na niego jak idiotka. Nie dlatego, że był przystojny; dlatego, że widziałam go chwilę temu. Miał jasną cerę, ciemne, duże oczy i czarne włosy. Patrzył na mnie przez jakiś czas z kamiennym wyrazem twarzy, żeby zaraz uśmiechnąć się powalająco.
- My już się chyba znamy - mruknął do mnie.
Lekko rozkojarzona wspięłam się na jego barki, przerzucając nogi przez jego ramiona.
- Nie oszalałam? - prychnęłam i pozwoliłam się sobie uśmiechnąć.
- Nie. To było do przewidzenia. To, że się widzieliśmy... ale o tym później.
Podniósł się, a ciepłymi już teraz dłońmi objął moje łydki.
- Łapy! - warknęłam, usiłując zamknąć wejście w suficie.
Kiedy wykonałam swoją robotę, zabrałam swój plecak z rąk chłopaka i ruszyłam przed siebie, z głową podniesioną ku górze do granic możliwości i nadąsaną miną. Owszem, był... uroczy (chociaż nie powinnam tak o nim myśleć), ale w końcu mnie więził! Nieznajomy szedł co prawda obok mnie, jednak nie zaszczyciłam go swoim spojrzeniem.
- Jasmine Johnson, lat 17, jedynaczka, ze stolicy Pensylwanii - nucił radosnym tonem.
- Nie jestem jedynaczką - poprawiłam go. - Błędna informacja, komputer się pomylił. Zresztą... Skąd ty to wiesz? - zmusiłam się do zerknięcia w jego stronę. Trzymał w dłoni MOJĄ kartę pokładową z MOIMI danymi i MOIM obrzydliwym zdjęciem. Wyrwałam mu więc kawałek plastiku i wbiłam wzrok przed siebie.
- Na imię mi Alan - powiedział. - Jas, wierzysz w przeznaczenie? - zapytał tajemniczym tonem.
- Co? - Zatrzymałam się i obrzuciłam go oburzonym spojrzeniem. - Och, posłuchaj - podniosłam głos. - Nie nazywaj mnie Jas, to po pierwsze.  Racz zaprowadzić mnie do mojego sektora mieszkalnego, to po drugie. Wytłumacz mi, co przed chwilą się wydarzyło... -  wyliczyłam na palcach. - A potem daj mi spokój, okej?
- Ależ oczywiście, Jas. Wytłumaczę ci wszystko w naszym pokoju! - powiedział z szerokim uśmiechem - 375, o ile TE dane na twojej karcie nie kłamią - dodał i poprowadził przed siebie.
- Żartujesz, prawda? - zapytałam z odrazą, a na widok jego jeszcze szerszego uśmiechu wydalam z siebie nieokreślony dźwięk obrzydzenia.
- Nie musisz się martwić, nie będziemy tam sami...  - zaśmiał się na widok mojej przerażonej miny.
Chwilę potem stanęliśmy przed pomarańczowymi drzwiami bez klamki, z szarym napisem 375. Alan przyłożył nadgarstek do małego wyświetlacza zamieszczonego w ścianie. Przypomniałam sobie o zastrzyku wykonanym u mnie kilka godzin temu, właśnie w nadgarstek. Powiedziano mi wtedy, że dzięki temu będzie łatwiej mnie namierzyć, gdybym się zgubiła.
- Pan Clay, Alan. Zapraszam - odezwał się sztuczny, elektroniczny głos.
Drzwi rozsunęły się z cichym szumem, a my weszliśmy do środka.
Pomieszczenie zupełnie nie wyglądało jak reszta Promu. Było przytulne, a wystrojem przypominało nowoczesne mieszkania z seriali telewizyjnych.
- Musisz poznać kogoś, z kim będziesz dzielić sypialnię - kiwnął głową w stronę czerwonej, skórzanej kanapy.
Drobna dziewczyna, o ciemnych włosach i jasnej karnacji siedziała na poduszce ze słuchawkami w uszach i książką w rękach. Obok niej, na oparciu, spoczywała maska tlenowa, podłączona gdzieś do sufitu.
Chłopak położył dłoń na ramieniu laski z kanapy, ta poderwała się, wyciągnęła słuchawki z uszu i popatrzyła na nas pustym wzrokiem.
- Jak minął ci start? - zapytał Alan i przysiadł na stole. Jego lekki ton świadczył, że musiał znać tę dziewczynę.
- W porządku, dziękuję. Jestem Lucy - podała mu rękę. Nie uśmiechała się.
- Oh, nie zgrywaj się - rzucił, szczerząc się do niej. Czułam się trochę niepotrzebna przy tej rozmowie, udawałam więc, że szukam czegoś w kuchennych szafkach.
- Nie rozumiem - odpowiedziała zdezorientowanym tonem.
To ja nie rozumiałam tej sytuacji. Albo dziewczyna stroi sobie głupie żarty, albo...
- Ja też nie. Lucy, co się dzieje? - Alan wyglądał na zdenerwowanego, patrzył na dziewczynę przenikliwym wzrokiem.
- Wszystko okej, dziekuję. Nazywam się Lucy, to już wiecie. Mieszkam tu. Skoro weszliście do środka, na pewno jesteście resztą lokatorów - wyjaśniła z delikatnym uśmiechem. Jej wyraz twarzy świadczył o tym, że była tak samo zaskoczona tym wszystkim jak ja.
- Lucy! Natychmiast przestań! - podniósł głos i zerknął na mnie przelotnie.
- Nie rozumiem o co ci chodzi - powtórzyła spokojnie.
Podszedł do dziewczyny, złapał ją za ramiona i spojrzał w oczy.
- To ja, Alan. Nie poznajesz mnie? - powiedział przyciszonym głosem.
- A powinnam?
            Chłopak pobladł. Odwrócił się nagłe, wbiegł do jednego z pokoi i trzasnął drzwiami.
Ruszyłam za nim, nie wiedząc co ze sobą zrobić.
- O co tu chodzi? - Zapytałam dobitnie, wchodząc do pokoju Alana. Usiadłam obok niego na dużym, dwuosobowym łóżku.
- Ona mnie nie poznaje. Cholera, ostrzegał mnie, ostrzegał, ale go zignorowałem, matko, to moja wina - powtarzał, wpatrując się w podłogę.
- Czekaj, od początku. Kim dla siebie jesteście... byliście? Kim jest ON?
Alan wygrzebał ze stosu walizek mały, fioletowy plecak. Musiał przybyć tu niedawno; bagaże były nierozpakowane a szuflady komody puste.Wyciągnął z niego kolejną kartę pokładową i podał mi ją.
Co rzuciło mi się w oczy? Zdjęcie roześmianej dziewczyny z salonu, ten sam rok urodzenia co na mojej karcie, miasto zamieszkania. Nic nadzwyczajnego, każdy Promowicz posiadał coś podobnego. Przekręciłam plastik na drugą stronę i wtedy zamarłam.
- Niee... - szepnęłam. Tylko na tyle było mnie stać. Współczułam mu, po prostu. Spotkało mnie tego dnia wiele złego; kłamstwo i strata matki, strata chłopaka, przyjaciółki, domu... wszystkiego, co do tej pory było nieodłącznym elementem mojego życia. Dostałam po dupie. Jeśli jednak nie myliłam się co do swoich przypuszczeń, Alan dostał po dupie bardziej. -Więc ona...?
- Tak - odparł, patrząc na mnie nieobecnym wzrokiem. Jego oczy były czerwone, szkliste. - Lucy to moja siostra.
______________________________________
Witajcie!
Właśnie wspólnie przebrnęliśmy przez pierwszy rozdział.
Z góry przepraszam za ewentualne błędy, które mogły się tu przedrzeć.
Mam nadzieję, że się podobało.
Będę wdzięczna za jakiekolwiek komentarze, kochani.
Do zobaczenia za tydzień! :)

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz